Aktualności

"Liptowskie Mury" marzec 2021

Liptowskie Mury

Tatrzańskie zauroczenia

(obszerne fragmenty)

 

Ta niepozorna grań – Liptowskie Mury, jeden z najniższych fragmentów głównego grzbietu Tatr, odegrała w moim życiu niebagatelną rolę. Nie należy do zbyt znanych, nie jest ani wybitna, ani trudna, nie jest wysoka ani długa, a jednak dla mnie jest wyjątkowa. Przeżyłem na niej wiele wspaniałych godzin podczas górskich dni, wiele – nie tylko górskich – emocji. Tak się złożyło, że bywałem na niej wielokrotnie. Wracałem tam niejeden raz, w towarzystwie różnych osób, które były lub stały mi się bliskie, a niektóre – najbliższe. Bywałem też na niej sam, tylko w towarzystwie znajomych szczytów, przeżywając radość bycia w górach. Wiem jednak, że wówczas była ona nie tak pełna, jak podczas wspólnych wędrówek, kiedy mogłem się dzielić nią z towarzyszami.

Zapewne ten pierwszy raz spowodował, jak bardzo zapadła mi w pamięć, gdy jako nastoletni chłopiec, wraz z Ojcem, wędrowałem przez Liptowskie Mury. Potem chciałem, wręcz musiałem, tam wracać, do ulubionego, przyjaznego miejsca, tatrzańskiego sanktuarium przyrody. Czułem się tam zawsze wspaniale. Grań stała się dla mnie kwintesencją wędrówki skalną percią w górskiej scenerii, z dala od zgiełku turystycznych szlaków, a szczypta wspinaczkowych emocji, kropelka adrenaliny, dodawały jej atrakcyjności. Tak to pojmuję, tak widziałem w przeszłości i teraz, czując drgnienie serca na jej wspomnienie. Jest jeszcze coś, co ją wyróżnia – widoki, przestrzeń i perspektywa – inne niż wszystkie. To dlatego, że grań nie jest wysoka, że łączy szczyty znacznie od niej potężniejsze, wyniosłe, co pozwala spojrzeć na nie z dołu, a jednak z nad dolin, z grani. Popatrzeć na szczyty honorne, bo trudniejsze do osiągnięcia, a przy tym dobrze mi znane. Pozwala cieszyć oczy ich pięknem, a umysł – wspomnieniem jeszcze silniejszych wrażeń, przeżytych na Mięguszowieckich, Cubrynie, Orlej Perci, Hrubym, Szczyrbskim czy Krywaniu. Jest jeszcze jeden niepodważalny walor – estetyczny. U stóp tej podniebnej grani, jakże romantycznie rozłożyły się liczne stawy. A myśląc o stawach, widzę i te północne, pięciostawiańskie, i te południowe, ciemnosmreczyńskie, skąpane w słońcu od strony Liptowa. Szczególnie te drugie – dzikie, samotne, trudniej osiągalne, a przez to rzadziej odwiedzane, nęcą swoim pierwotnym, dziewiczym pięknem. Są jak dwa błękitne oka, skryte wśród traw, głazów i śniegów Ciemnosmreczyńskiej i Piarżystej Doliny. Są jak idea stawu, górskiego matecznika, strzeżonego skalnym amfiteatrem.

Jest takie miejsce w moim sercu…

 

Ten pierwszy raz

Byłem jeszcze „wczesnym” nastolatkiem, skończonym siódmoklasistą, kiedy po raz pierwszy znalazłem się na Liptowskich Murach, wędrując granią wraz z Ojcem. Pomysł był mój, realizacja wspólna, a towarzystwo różnorodne i znakomite. A wszystko to w ramach nietypowej wycieczki krakowskiego Koła Grodzkiego PTTK, skrzętnie wyszukanej w niewielkim informatorze wyjętym ze skrzynki pocztowej. Od miesięcy oczekiwałem go z nadzieją, że wśród proponowanych tras będzie taka, która wzbudzi moje pożądanie. Nie beskidzka, ale tatrzańska, a przy tym trudna, nieznakowana. I była – dwudniowa, a w zasadzie półtoradniowa wycieczka na Liptowskie Mury i Zawrat. Prowadził ją przewodnik tatrzański. Tatry i ludzie gór, do których przede wszystkim zaliczałem ratowników, przewodników i taterników, to był dla mnie magiczny świat. Chciałem go poznawać z bliska, zwłaszcza góry, wobec ludzi czułem silny respekt. Byłem nieśmiały.

Wyjazd w Tatry wypadł w sobotnio-niedzielny czas wolny od pracy i nauki, w sobotę popołudniu, o wolnych sobotach nikt wtedy nawet nie marzył. Organizator wycieczki wykupił miejsca w kursowym autobusie PKS z Krakowa do Zakopanego, gdzie nastąpiła przesiadka na linię do Morskiego Oka. To były czasy, kiedy autobus kursował prawie do samego stawu. Jeszcze w 1967 roku miał końcowy przystanek na placu postojowym koło starego schroniska (dawnej wozowni) tuż pod moreną Morskiego Oka. W rok później przeniesiono go półtora kilometra niżej, na Włosienicę, a w 1988 roku na Palenicę Białczańską.

Zajechaliśmy na miejsce zapewne dość późno, może o zmroku, nie pamiętam już pewnych, mniej istotnych szczegółów, bo było to dosyć dawno, wydaje mi się, że z początkiem września 1969 roku. Już przy zapisie pojawiły się problemy – byłem za młody. W biurze Koła Grodzkiego przy ulicy Basztowej zakwestionowano mój wiek, jako nieodpowiedni na tak długą i trudną trasę. Ojciec bronił mnie dzielnie tłumacząc, że jestem nad wiek wyrośnięty i silny oraz wytrzymały na trudy górskich eskapad, że od kilku lat wędruję z nim po górach. To była prawda. Dodał jeszcze, że z pewnością lepiej poradzę sobie na trasie od wielu innych uczestników wycieczki. To było przeczucie. Kiedy wziął odpowiedzialność za mnie w swoje ręce – wyjazd na Liptowskie Mury mieliśmy w kieszeni. Cóż, tak naprawdę, mój Tata nie miał specjalnych doświadczeń wysokogórskich. Chciał jednak spełnić moje marzenie, pójścia nieznakowanym szlakiem z przewodnikiem w Tatry. Chciał nam obu dać więcej przestrzeni, oddechu i zapomnienia od krakowskich problemów, które nieubłaganie gromadziły się nad nami. Wkrótce nasz wspólny świat miał się skończyć, w rok później odeszła Mama. Góry miały być lekarstwem na zło, na smutek, na rozpacz. Trwałym kawałkiem świata, dającym radość poprzez swoje piękno, celem na przyszłość.

 Spaliśmy na strychu starego schroniska, pokotem, na wieloosobowej pryczy pod ścianą. Towarzystwo było zróżnicowane – kobiety, mężczyźni i jeden chłopak, czyli ja. Byłem bardzo podekscytowany czekającą nas następnego dnia eskapadą. Pamiętam wieczorne rozmowy i śmiechy, opowieści do poduszki, a potem był już wczesny poranek. Najpierw zapaliły się wierzchołki szczytów, potem pomarańczowy blask stopniowo schodził w dół po granitowych ścianach Mięguszowieckich i zboczach Miedzianego, spędzając cień w dolinę. Po szybkim śniadaniu nastąpił wymarsz naszej grupy. Przed schroniskiem było zimno, ale za to nad głową skrzyła się krystalicznie piękna pogoda.

Mój Tata zdążył już poznać część towarzystwa – szczupłą panią farmaceutkę i nieco otyłego lekarza. Kto był przewodnikiem naszej grupy – do dziś nie wiem. Zapewne należał do koła przewodników tatrzańskich z Krakowa, a więc KPT im. Macieja Sieczki, bo jechał z nami od początku i wracał też z nami. Był w średnim wieku, nosił przewodnicki sweter i tatrzańską blachę. Jego nazwiska wówczas nie znałem, a raczej pewnie je zapomniałem, nie udało mi się tego dociec nawet później, kiedy już znalazłem się w przewodnickim gronie. Teraz jest już chyba za późno, by móc to zweryfikować, ale istnieje pewna przesłanka. Przewodnikiem mógł być Wiesław Sanecki, niezwykle zasłużony dla środowiska górskiego PTT i PTTK. Zmarł w 1980 roku, więc nie mogłem go poznać w przewodnickim gronie, do którego zawitałem właśnie wtedy. Albo Jan Borucki, postać szeroko znana w środowisku, bardzo aktywny w prowadzeniu grup w tamtych czasach, w szczególności na zlecenie Koła Grodzkiego. Zdążyłem go poznać w krakowskim kole, ale nie wydawało mi się, żebym to jego wtedy spotkał, nie pytałem… Jasiu był bardzo wesołym, towarzyskim, uroczym człowiekiem, bardzo lubianym przez kolegów i uczestników wycieczek; zmarł w 1985 roku.

Była nas na wycieczce niewielka grupa, około dziesięciu, może kilkunastu uczestników. Wśród nich wyróżniała się dwójka – para turystów górskich, może nawet taterników. Zapamiętałem kobietę – była niska, krępa, o silnych nogach i potężnych, toczonych udach, opiętych klasycznymi pumpami. Mężczyzny nie pamiętam. Wydaje mi się, że obydwoje mieli małe horolezki, wówczas moje marzenie. Musieli być doświadczeni i sprawni, bo nasz przewodnik zezwolił im już przy schronisku na odłączenie się od grupy. Wyruszyli szybko, jeszcze przed nami, żeby przejść całą grań Liptowskich Murów, zaczynając od Wrót Chałubińskiego. Mieliśmy się spotkać na Szpiglasowym Wierchu i dalej już iść razem. I tak też się stało. Jak wiadomo, wschodni odcinek tej grani jest relatywnie najtrudniejszy, dlatego nie było go w planie naszej trasy, która i tak była bardzo długa i wytężająca: z Morskiego Oka na Szpiglasowy Wierch, przez Liptowskie Mury na Gładką Przełęcz, a potem z Dolinki pod Kołem na Zawrat i przez Halę Gąsienicową oraz Boczań do Kuźnic. Dlatego chciałem nią pójść.

Pogoda zapowiadała się znakomita, moja kondycja też była bez zarzutu. Tata trochę zasapał się na podejściu „ceprostradą” pod Szpiglasową Przełęczą, miał nadwagę. Wkrótce dotarliśmy na główną grań Tatr. Najlepsze było jednak przed nami. Niestety nie zachowały się zdjęcia z tej wycieczki, choć prawdopodobnie Ojciec, miłośnik fotografii, wziął w góry aparat fotograficzny, ulubioną niemiecką Precise Beier 6x6 cm z lat pięćdziesiątych, za pomocą której jeszcze na swoich studiach w latach 70-tych dokumentowałem terenowymi zdjęciami geologiczną pracę magisterską. A może zdjęcia z wycieczki okazały się nieudane? W każdym razie nie ma ich w rodzinnym albumie z tamtych lat, a szkoda.

Z przejścia samej Liptowskiej Grani zapamiętałem widok na głębię doliny po słowackiej stronie i „pawiookie” stawy na dnie. W ogóle widok na słowacką stronę działał na moją wyobraźnię. To była magiczna „zagranica”! Nigdy dotąd nie byłem za granicą, a tymczasem podążaliśmy graniczną granią, po lewej stronie leżał kraj inny niż Polska, choć przecież wyglądał tak samo. Wtedy nie znałem jeszcze dokładnie nazw topograficznych na tej grani, tych „ławek” i „kosturów”, ani nazw szczytów po słowackiej stronie, jedynie te najważniejsze. Chociaż mogłem je znać… Otóż od niedawna zacząłem czytać książki o tematyce górskiej, zafascynowany światem gór. Systematycznie przeczesywałem półki w bibliotece przy ulicy 18. Stycznia, polowałem na te świeżo ukazujące się i te w antykwariatach. Wtedy zdobyłem przy ulicy Sławkowskiej białego kruka: „Człowiek zdobywa Himalaje” J. K. Dorawskiego. Przewodnik „Tatry Polskie” Józefa Nyki, ten wąski, wydany w 1969 roku, sprezentowany mi w zimie przez Ojca, znałem na pamięć, jeszcze przed wyruszeniem latem w Tatry. A od mojej Mamy dostałem najcenniejszy wówczas prezent, zarazem ostatni – trzeci tom „W skałach i lodach świata – Od Łomnicy do Mont Blanc”, który zobaczyliśmy jeszcze „ciepły”, na wystawie księgarni przy ulicy Floriańskiej. Potem zdobił półkę na moim regale specjalnie wyeksponowany, przyciągając wzrok pięknym ujęciem Galerii Gankowej na obwolucie. Właśnie też dopiero co zakupiłem w księgarni taniej książki przy ulicy Szewskiej kilka tomików przewodnika „Tatry Wysokie”, sławnego WHP, wydanie z 1967 roku. Był w przecenie, po 5 zł za egzemplarz w zielonej okładce, pewnie przesadzono z nakładem (sprawdziłem teraz – wydrukowano ponad 10000 sztuk!). Wziąłem jednak tylko tomiki dotyczące Tatr Polskich, trochę z oszczędności, trochę z głupoty. W następnych latach oczywiście musiałem dokupić brakujące. Studiowałem je skrzętnie, przyswajając sobie nazwy i opisy topograficzne.

Nazwa „Czarna Ławka” wyryła mi się w pamięci już z pierwszego przejścia Liptowskich Murów, bo wkrótce za nią przekroczyliśmy granicę… Oczywiście schodząc na zachód z wierzchołka Szpiglasowego, nasz przewodnik musiał już prowadzić trawersem po lewej stronie głównej grani, kopczykowaną percią obchodzącą skalne kulminacje Wyżniego Kostura. Na Czarnej Ławce postanowił, że będziemy trawersować Kotelnicę, a raczej jej początkowy fragment, po południowej, słowackiej stronie. W ten sposób obejdziemy „trudności”, czyli skalny odcinek ze sławnym, nieco trudnym „kominkiem”, o którym nam opowiadał. Zapewne, w trakcie wycieczki, zorientował się co do umiejętności niektórych uczestników i ich możliwości pokonania tego najtrudniejszego fragmentu, i dlatego wolał go ominąć. Oczywiście „szybka dwójka” poszła granią. Ja byłem niepocieszony. Skutkiem tego przedzieraliśmy się przez pewien czas przez dorodne trawy i łany kosówki, co było dość uciążliwe, ale zapewne bezpieczniejsze, bo w łatwym terenie i w zasadzie bez ekspozycji. Pamiętam jednak strome trawki i żlebki oraz lawirowanie wśród skałek, trochę w dół, trochę w górę, i jeszcze raz. Mnie zdecydowanie bardziej podobałoby się przejście granią, z emocjami łatwej wspinaczki, no i „tym” kominkiem. Jednak i tu, w kosodrzewinie, czułem się szczęśliwy, po raz pierwszy wędrując tak dzikim terenem, ponad głębią tajemniczej Ciemnosmreczyńskiej i Koprowej Doliny. Byłem w swoim żywiole wynajdując łatwiejsze przejścia, przesmyki wśród gmatwaniny gałęzi i pojedynczych skałek. (…)

W końcu, stromym podejściem pomiędzy skalnymi żeberkami wydostaliśmy się na grań, z której ukazały się stawy w Pięciostawiańskiej Dolinie. Jeszcze długo wędrowaliśmy granią, poziomo i całkiem łatwo, aż po wierzchołek Gładkiego Wierchu. Tutaj nasz przewodnik objaśnił panoramę i zrobił krótką przerwę na wypoczynek w tektonicznym rowie grzbietowym. A potem szybko zeszliśmy zakosami starego szlaku z Gładkiej Przełęczy na górne piętro doliny. Znakowany szlak już wtedy nie istniał, ale ślady czerwonych znaków były dobrze widoczne przy ścieżce. Wszyscy spragnieni byli dłuższego postoju, odpoczynku, jedzenia i picia, dużo picia, bo dzień był słoneczny i gorący, a wędrówka wśród rozgrzanych słońcem kosówek wycisnęła z nas siódme poty. Zalegliśmy nad potokiem i Wolim Okiem, najmniejszym ze stawów.

Przewodnik był nieco zaniepokojony, bo pora była już wczesno-popołudniowa, a do celu w Kuźnicach pozostawał jeszcze szmat drogi. Przejście przez Liptowskie Mury okazało się wolniejsze niż planował. Widział też, że z kondycją nie u wszystkich jest dobrze. Wkrótce czekała go jeszcze jedna, niemiła niespodzianka. Jak spod ziemi zjawił się strażnik TPN-u, który – jak nam ujawnił, wypatrzył nas już dawno na grani i lornetował spod swojego domku nad Małym Stawem. A teraz wyszedł nam na spotkanie. Poprosił przewodnika o okazanie zezwolenia na poruszanie się bez turystycznego szlaku, wzdłuż granicy państwa! Zezwolenia nie mieliśmy… Przewodnik tłumaczył się jakoś, ale na próżno. Strażnik był nieugięty, zapowiedział kłopoty, zgłoszenie incydentu do dyrekcji parku, mandat i wysłanie zawiadomienia do koła przewodnickiego. Zrobiło się nieswojo. W dodatku lekarz zaczął wypytywać uczestników, czy nie mają czegoś na wzmocnienie, na serce, bał się przyznać przewodnikowi, że nie czuje się dobrze, że nie całkiem jest zdrowy.

Niebieski szlak na Zawrat osiągnęliśmy pod Kołową Czubą, klucząc wśród piargów i want w dolnej części Dolinki pod Kołem. Teraz powinno być już całkiem łatwo, przynajmniej na razie, do przełęczy. Szedłem z przodu, zaraz za przewodnikiem, kiedy mój Tata zawołał do mnie z końca grupy. Zaczekałem na niego. Okazało się, że lekarz ma kłopoty z sercem i przysiadł na głazie. Pobiegłem do przodu do przewodnika, żeby zatrzymać pochód i poprosić o pomoc. Sprawa była poważna. Przewodnik coś tam lekarzowi zaaplikował i ruszyliśmy w górę, ale już w zmienionym układzie. Najpierw cała grupa za przewodnikiem, a potem lekarz w asyście tych dwojga doświadczonych turystów, „szybkiej dwójki”. Zejście z Zawratu „Nowym Zawratem”, z użyciem łańcuchów i klamer, zapamiętałem jako wielką frajdę. Byliśmy już tutaj z moim Ojcem latem tego roku, podchodząc od północy. Teraz Tata trochę marudził, był zmęczony, więc pokazywałem mu, jak najłatwiej przejść trudniejsze fragmenty, pomagałem. A sam napawałem się „skalnymi trudnościami” oraz widokami na okoliczne ściany. Byłem bardzo szczęśliwy. Nad Czarnym Stawem zaczekaliśmy na schodzącą znacznie wolniej dwójkę z lekarzem. Zrobiło się już całkiem późno, a przecież jeszcze tego dnia mieliśmy wrócić do Krakowa kursowym autobusem z Zakopanego, mieliśmy wykupione bilety. Przewodnik zadecydował, że dalszy wspólny marsz do Kuźnic nie ma sensu, odprowadził niedomagającego lekarza do Murowańca, załatwił mu opiekę i nocleg, a potem z resztą grupy, już dość szybko, ruszył przez Skupniów Upłaz i Boczań do Kuźnic. Trzeba było się spieszyć, żeby zmrok nie zastał nas w górach.

Byłem już bardzo zmęczony, kiedy w zejściu minęliśmy odejście szlaku na Nosal poniżej Nosalowej Przełęczy. Pozostała już tylko „ostatnia prosta” niebieskiego szlaku do Kuźnic, gdzie był przystanek autobusu PKS i można będzie wreszcie przestać iść. Potem, w kolejnych latach, kiedy chodziłem tym odcinkiem szlaku na Halę lub z powrotem, zawsze odnajdywałem to miejsce. Słychać już stamtąd potok na dnie doliny. Wtedy, na koniec trasy, która była przecież długa i wyczerpująca, zbiegając wąską ścieżką, potknąłem się o korzeń i runąłem do przodu jak długi. Zmęczone nogi nie wytrzymały. W ostatnim odruchu wystawiłem obie ręce przed siebie, ratując twarz przed poharataniem o wapienny żwirek. Zadziałało, ale oba nadgarstki miałem rozorane, mocno krwawiły. Zeszliśmy z Ojcem na brzeg Bystrej. Długo moczyłem ręce w zimnej wodzie, a potem z dłońmi obwiązanymi mokrymi chusteczkami do nosa, wsiedliśmy do autobusu. Trochę bolało i szczypało. Zdążyliśmy jednak na PKS do Krakowa.

W szkole moje nadgarstki w bandażach wzbudziły małą sensację. Troskliwe koleżanki dopytywały się, czy to efekt „niespełnionej miłości” ciekawe, do której z nich... A ja czułem się całkiem spełniony. Liptowskie Mury – to było to!

 

Drugie zauroczenie

Dziewiętnaście lat później wędrowałem przez Liptowskie Mury w przeciwnym kierunku. Był 22. lipca 1988 roku, święto państwowe z czasów PRL-u, dokładnie zapamiętałem ten dzień. Nie znaczy to, że w ciągu tych prawie dwudziestu lat nie odwiedziłem mojej ulubionej Liptowskiej Grani. Już wkrótce po pierwszej na niej bytności, postanowiłem uzupełnić nieznany kawałek, przejść odcinek „wspinaczkowy” od Wrót Chałubińskiego po Gruby, czyli Szpiglasowy Wierch. Zrobiłem to pewnego słonecznego letniego dnia, podczas kolejnego wypadu do Morskiego Oka z moim Ojcem. (…)

Wróćmy do owego lipca 1988 roku. Nadszedł czas wędrówek w gronie przewodników. Był to bowiem letni obóz tatrzański z bazą w schronisku w Pięciu Stawach, tylko trzy noce i cztery dni, ale wystarczyły, by przewrócić cały mój świat, raz na zawsze. Zaczęło się już ciekawie dojściem do schroniska wieczorną porą. (…)

Wyjechaliśmy późnym kursem kolejki linowej na Kasprowy Wierch, szybko osiągnęliśmy Liliowe i tu zaczęła się przygoda. Wiadomo, najkrótsze i najszybsze dojście z Kasprowego do schroniska w Pięciu Stawach prowadzi z Liliowego przez Zawory, a potem z Gładkiej Przełęczy jest już tylko godzinka do celu. Taki był plan. Wąską, ale wyraźną ścieżką ruszyliśmy bystro w dół z Liliowego do Doliny Walentkowej, żeby wkrótce wejść w trawers u stóp Świnicy i Walentkowego Wierchu. Na końcu szedł, a raczej zbiegał Jasiek, potem ja, I. przede mną, pozostali z przodu. Nie minęło pięć minut, kiedy Jasiu zawołał do mnie – poczekaj, ktoś biegnie za nami, coś woła, może chcą dołączyć. Rzeczywiście, dwaj zdyszani Wopiści ledwo nas dogonili. Najpierw długo dochodzili do siebie, a potem zaczęło się… Przekonywanie Wopistów, że późno, że spieszymy się na noc do schroniska, że tam czekają, nic nie dało. Także nasze blachy przewodnickie nie pomogły. Dobrze, że nie wylądowaliśmy w Zakopanem na milicji, albo gorzej, na UB. Na szczęście obyło się bez konsekwencji, w końcu to było nielegalne przekroczenie granicy. Musieliśmy jednak wrócić na grań. Stąd jedyna droga do Pięciu wiodła przez wierzchołek Świnicy i Zawrat. Zmrok zastał nas na zejściu ze szczytu, ciemności ogarnęły na przełęczy. Noc była piękna, rozgwieżdżona, zapowiadała wspaniałą pogodę nazajutrz. W ostatniej poświacie rysowała się grań Kotelnicy. Pomyślałem, że jutro tam właśnie pójdziemy, na Liptowskie Mury. Do schroniska dotarliśmy przed północą, miejsca dla nas czekały.

(…)

Rok 1989 przyniósł kolosalne przemiany w Polsce. Zmiana czekała i nas, nie dało się jej uniknąć.

 

Liptowskie Mury – rodzinnie

W lipcu 2007 roku postanowiliśmy z I. zabrać na Liptowskie Mury naszą starszą córkę. Miała skończone czternaście lat. Czyż to nie przypadek? W 1969 roku miałem tyle samo lat co ona, gdy wędrowałem z moim Tatą tą granią. Teraz chcieliśmy oboje pokazać Basi miejsca, które stały się nam bliskie, od których wszystko się zaczęło. Od naszej pierwszej wspólnej z I. wędrówki granią upłynęło 19 lat. W ciągu tego czasu zdążyliśmy odkryć dla siebie wiele wspaniałych miejsc w ukochanych Tatrach i innych górach. Prowadziliśmy także „klientów”, zwykle przyjaciół i znajomych, w góry bliskie i dalsze, w Tatrach i w Alpach, a od kiedy pojawiły się dzieci, zabieraliśmy je ze sobą, niekiedy w bardzo egzotyczne, dalekie miejsca. Podróżowaliśmy namiętnie, spełniając tym swoje marzenia, pokazując naszym dzieciom świat. Najdalej zawędrowaliśmy w 2005 roku w Himalaje i do indyjskiego Tybetu, w tajemnicze doliny Manang, Spiti i Kinnaur, gdzie pojechaliśmy naszą rodzinną czwórką, zabierając ze sobą też kilkoro przyjaciół.

Wróćmy jednak w Tatry 2007. Był słoneczny, lipcowy poranek. Czy wyobrażacie sobie prawie pusty parking na Palenicy Białczańskiej i drogę do Morskiego Oka, którą nikt nie idzie oprócz Was? Tak wtedy było. Na dodatek, zaraz za szlabanem, zatrzymał się na moje machnięcie wypasiony terenowy samochód. Pewnie zadziałały przewodnickie polary. (…)

Tym razem miałem ze sobą aparat fotograficzny, a także zezwolenie na przejście „naszej” grani w celu wykonania jej dokumentacji fotograficznej, z myślą o późniejszej prelekcji. Od bardzo dawna fotografuję w górach i na wyjazdach. Kiedyś robiłem to tylko dla siebie. Później postanowiłem dzielić się wrażeniami z innymi, pokazywać zdjęcia i opowiadać. Stałem się prelegentem, opowiadaczem o górach i podróżach. Zyskałem grono słuchaczy, podobało im się co i jak mówię, więc i ja polubiłem ten mój „fach”. (…)

Zatrzymałem się chwilę dłużej przy barierce ponad stawem, widok był spektakularny. Fotografowałem. Na galeriach, w kotłach i żlebach leżał jeszcze śnieg podkreślając ten piękny, wysokogórski krajobraz. Zdjęcia Morskiego Oka i Mięguszowieckich Szczytów odbijających się w lustrze wody tamtego dnia wyglądają, jakby zrobiono je sto lat temu, nic i nikt nie burzy spokoju gór. A przecież niewiele dni wcześniej stałem tu w tłumie, a deszcz lał na przemoczone dzieci, nauczycieli i przewodników. Też przyprowadziłem tu swoją grupę, chociaż dobrowolnie, jednak wbrew swoim przekonaniom. Uważałem tę masówkę, to stadne wędrowanie, zbiorowy pochód asfaltową szosą, by zobaczyć „najpiękniejsze jezioro Tatr”, stojąc w gęstym tłumie oblegającym brzeg stawu i schronisko, za nieporozumienie. To była parodia turystyki górskiej i kpina z sanktuarium gór. Wkrótce namawiałem organizatorów szkolnych wycieczek do odchodzenia od schematów, proponowałem inne, też piękne, ale mniej uczęszczane miejsca, w Tatrach i poza nimi. Nie chciałem już uczestniczyć w całym tym zgiełku, w tworzeniu komercyjnego lunaparku. Nie tak wyobrażałem sobie przewodnictwo w górach. (…)

Dziewczyny ruszyły już w górę „ceprostradą”. Ja musiałem jeszcze popatrzeć na szczyty otaczające kotlinę stawu. Odkrywałem je dawno temu: Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem i Czarny Mięguszowiecki po raz pierwszy z Marianem F. w 1971 lub 1972 roku, Rysy – pierwszy raz, prawie biegiem, z Arturem J. w 1973 roku i całkiem niedawno z Maćkiem w 2001 roku, w drodze na Wysoką; Opalony Wierch i grań Miedzianego, Hińczowa Turnia, Wołowy Grzbiet po Wołową Turnię, Żabi Mnich, Hińczowa Przełęcz, Cubryna. (…) Wśród późniejszych wejść było też pamiętne, na Wielkiego Mięgusza „w jednym bucie”, kiedy prowadziliśmy wraz z I. naszych przyjaciół od strony Hińczowego Stawu, a potem trawersowaliśmy cały masyw „Drogą po Głazach”. Była wtedy z nami w górach po raz pierwszy nasza Basia, całkiem jeszcze maleńka, bowiem wkrótce okazało się, że I. jest w ciąży.

Ruszyłem za dziewczynami. Tym razem czekała cała grań Liptowskich Murów. Idąc „ceprostradą” patrzyłem na dno kotliny stawu, którego tafla zaczynała wydobywać się z cienia Żabiej Grani. Podmuchy wiatru marszczyły wodę. Tam, gdzie oświetlało ją słońce, kolor stawał się granatowy, bliżej brzegu turkusowo-błękitny. Wschodnia część doliny wciąż tkwiła w głębokim mroku, my jednak szliśmy po słonecznej stronie. Pod Mnichem dogoniłem dziewczyny, a potem razem podchodziliśmy powoli rozkoszując się coraz szerszym widokiem. Ścieżka na Wrota znowu odzyskała swoją kierunkową tabliczkę i czerwone znaki, była pusta. Jeszcze sporo śniegu leżało w żlebach i pod ścianami, więc i w stawie na dnie dolinki było nad wyraz dużo wody. Przekraczaliśmy go po głazach ledwie wystających ponad lustro, chodziliśmy po wodzie.

Na przełęczy powitały nas żółte omiegi i białe zawilce, a także od dawna oczekiwany widok na staw w Dolinie Piarżystej. Był błękitny, jak zawsze „pawiooki”, tylko przy brzegach lśnił miejscami od śniegów odbijających się w wodzie. Wkrótce spróbowaliśmy skały – granit trzymał wyśmienicie, był szorstki i ciepły.

Góry nigdy mnie nie zawiodły, odkąd wprowadził mnie w nie mój Ojciec, od kiedy otworzyła mi na nie oczy moja Mama. Dziękuję Im za to.

Jacek Płonczyński

marzec 2021

 

<< Wróć do poprzedniej strony