Zapraszamy do Wojskowego Ośrodka Kultury na retrospektywną foto-prelekcję w 30-lecie wyprawy w turecki Aladag (Demirkazik, 3756 m) i na wulkan Erciyes Dağı (3917 m), który jest najwyższą górą w środkowej Anatolii.
Początek - wtorek 10 marca o godz. 18:00, ul. Zyblikiewicza 1 w Krakowie.
Jacek Ormicki i Jacek Płonczyński
NA WULKANIE ERCIYES DAGI
w roku 1990 (fragment)
Pamięci Józka Mikusia
Długi dzień na wulkanie (pisane po 30 latach)
Noc z 5 na 6 września spędzona pod namiotami tuż obok szosy przecinającej siodło Kayak Evi (2150 m) była zimna. Spaliśmy dosłownie we wszystkim, co można było na siebie ubrać przed wejściem do śpiwora. Przyjechaliśmy na przełęcz już po ciemku, prosto z Aladagu. Ogromny księżyc, tuż po pełni, oświetlał majestatycznie krater i okalające go granie. Od pewnej wysokości były całkiem białe, pokryte świeżym śniegiem, który spadł poprzedniej nocy. Doskonale pamiętaliśmy tę noc, pełną wichru, deszczu i błyskawic, spędzoną w ciasnej dolinie Narpuz, po zejściu z Demirkazika (3756 m), najwyższego szczytu Aladagu, całkiem honornego. Wejście na wierzchołek, na dole długie i żmudne, w kopule szczytowej było eksponowane i dość trudne – „dwójka” w skali wspinaczkowej, jak ocenili wcześniej alpiniści. Byliśmy więc szczęśliwi, wszyscy którzy weszli na szczyt – Iwonka, Boguś, Andrzej i ja, szczególnie ja – byłem w końcu przewodnikiem całej ekipy. Ta noc „po Demirkaziku” dała nam w kość, była jak zemsta bóstwa góry, za naruszenie jego spokoju. Jeszcze przed północą przyszedł burzowy front z południa, który przyniósł krótkotrwałe załamanie pogody. Rankiem wylewaliśmy wodę z namiotów, suszyliśmy śpiwory, a kiedy zeszliśmy z kanionu na szeroki płaskowyż leżący u stóp gór, szczyty ukazały się w bieli – tam wysoko w nocy spadł śnieg. Podobnie biało było teraz tu, na wulkanie.
Noc na Kayak Evi była krótka, do 4:00. O brzasku podjechaliśmy naszym wyprawowym busem, kawałek w górę szutrową drogą pod wyciągiem, by skrócić czekające nas i tak długie podejście na szczyt. Wyruszyliśmy z plecakami o 6:30, końcówką drogi wyprowadzającej obok górnej stacji wyciągu do wnętrza krateru. Wzeszło słońce, zrobiło się cieplej, przyszedł czas na zdjęcie ciuchów, więc zatrzymaliśmy się z I na mały postój. Wtedy nastąpił pechowy moment, który zaważył na dalszych wydarzeniach tego dnia i – w pewnym sensie – na przyszłości. Taki błahy powód! Pozostała część ekipy postanowiła iść dalej, nie czekając na nas dwoje, przewodników. Zapewne zadecydowało przekonanie, że łatwo będzie znaleźć dalszą drogę, więc... Wkrótce reszta grupy zniknęła wśród zwałów potoków lawowych i piargów we wnętrzu kaldery. Pogoniliśmy do przodu, nie było ich w miejscu, gdzie niewyraźna ścieżka odchodziła od drogi w stronę południowego grzbietu korony wulkanu. Klucząc tą ścieżką wśród usypisk, podchodziliśmy powoli na grzbiet. Wtedy zobaczyliśmy, sporo poniżej, pięć osób z trudem poruszające się pośród osypujących się skał – byli w opałach. Na szczęście udało nam się skierować ich gestami i wołaniem na właściwą drogę i wkrótce znaleźli się obok nas – Boguś z Bogusią, Tytus z zakrwawioną, skaleczoną ręką oraz Józek z Zosią. A gdzie reszta? Gdzieś tam, za zwałami piargów, Andrzej z Marysią pod wodzą Jacka O, podchodzili usypiskami wprost na szczyt. Jacek O spieszył się, koniecznie chciał zdobyć wulkan…
Dalsza nasza trasa okazała się oczywista i logiczna, biegła wyraźną percią, miejscami wykopczykowaną. Wyszliśmy na szeroki grzbiet, wyżej zwężający się miejscami w skalistą grań korony wulkanu. Powoli, krok za krokiem, bardzo długo, wyprowadzaliśmy zespół na przedwierzchołek wulkanu. Warto było nie spieszyć się. Józek był szczęśliwy, obchodził tego dnia okrągłe urodziny, i był tu z Zosią, Tytus – najstarszy, też nam dziękował, bo nie wierzył, że zdoła wejść tak wysoko, zrobiło się serdecznie i miło. Ta trójka postanowiła zakończyć tutaj wspinaczkę – niebagatelna wysokość 3700 metrów i wspaniały widok! Cóż więcej trzeba do szczęścia. Na południowym horyzoncie wypiętrzał się mur Aladagu. Na zachodzie ginęły w atmosferycznej mgiełce niezmierzone przestrzenie Anatolii. Słońce ostro prażyło, więc większość śniegu, pokrywającego do niedawna granie i zbocza wulkanu, stopniała.
Dalej ruszyliśmy długą granią w stronę głównego szczytu my dwoje i Bogusie. Trasa była wyraźna, pogoda wspaniała, więc szło się lekko, chociaż wysokość mogła już dawać znać o sobie. (…)